Premiera: „Blaszany bębenek” w Teatrze Muzycznym Capitol

Data aktualizacji: 2018-10-05

Na scenie czterdzieścioro aktorów, na żywo grać będzie orkiestra. „Blaszany bębenek” zapowiada się zjawiskowo. W piątek (5 października) we wrocławskim Teatrze Muzycznym Capitol przedpremiera, w sobotę (6 października) premiera przedstawienia według powieści Güntera Grassa, laureata Literackiej Nagrody Nobla z 1999 roku.

Blaszany Bębenek - fot. Łukasz Giza

Wojciech Kościelniak, wybitny twórca musicali, napisał scenariusz, teksty piosenek i wyreżyserował wodewil, jak sam mówi o swoim przedstawieniu. Oskara, chłopca, który postanowił nie rosnąć, by sprzeciwić się otaczającej go rzeczywistości, grają na zmianę Agata Kucińska i Katarzyna Pietruska. Posłużą się tintamareską, lalką, która ma głowę i ręce aktora. Pokaz przedpremierowy, na który w chwili pisania artykułu są jeszcze bilety, odbędzie się w piątek o godz. 19, premiera w sobotę (brak biletów). Spektakle popremierowe: 7 października o godz. 17, 10-12, 16-21 października, 3, 4, 7-11, 29 i 30 listopada. Bilety po 30-95 zł, na wybrane przedstawienia bilety VIP (z poczęstunkiem w czasie przerwy) po 180 zł.

Rozmowa z Małgorzaty Matuszewskiej z Wojciechem Kościelniakiem

Wojciech Kościelniak - fot. Łukasz Giza

Boi się Pan? Ja się boję innych ludzi, bo agresja wśród nas strasznie rośnie, chyba wszędzie.

Tak, nie ma co ukrywać, że nastały bardzo smutne czasy. Boję się ze względu na to, że coraz trudniej jest mieć silną więź ze wspólnotą, w której wyrosłem. Duża część tej wspólnoty – Polaków i Polski – myśli o świecie w sposób bardzo mi odległy. Czuję się mniejszością. Coraz częściej i coraz boleśniej. I dlatego się boję, bo mam poczucie, że ta większość coraz mniej toleruje mniejszość.

W czasach Oskarka rodził się nazizm, dla tego inteligentnego chłopczyka bezpieczny był sklep z zabawkami. Co dziś jest, a co powinno być bezpiecznym miejscem dla dzieci? Dla nas wszystkich?

Szczerze powiem, że nie umiem odpowiedzieć na te pytania, bo właściwie każdy taki sklep musi sobie zafundować sam. Ale właśnie nie jestem pewien, czy to dobrze, bo Oskar wcale nie jest bytem do naśladowania. Jego ucieczka była nieszczęśliwa i nieudana. I bolesna, bo właściwie, jakby się dobrze przyjrzeć Grassowi, to jest ucieczka w obłęd. A ja nie chcę uciekać w obłęd. Ale mam wrażenie, że przychodzą czasy, które będą tego od nas wymagały i kierowały nas ku obłędowi. Sklep z zabawkami jest miejscem, w którym ukrył się Oskar Matzerath. Z jednej strony ma otoczkę zabawkową, niesie ze sobą wszystkie energie, które są właściwe zabawie, ale jasne jest, że to jest tynk, który pokrywa spróchniałą konstrukcję. Że to jest farba, która pokryła zgniliznę. I to jest tematem naszego spektaklu.

Oskar postanowił przestać rosnąć. To wszystko, co się wydarzyło, to była wina dorosłych, otaczających go i żyjących z dala od chłopca. Żadne dziecko nie powinno przeżywać takich momentów. Powinno rosnąć, żeby przynieść światu dobro.

Tak. Ale trzeba sobie jasno powiedzieć, że Günter Grass niespecjalnie się na tym skupiał, w związku z tym my też się nie skupiamy. Natomiast powód nierośnięcia jest według mnie wielopłaszczyznowy. Tzn. Oskar Matzerath nie rośnie w buncie przeciwko dorosłym, którzy nie ofiarowali mu jasnej konstrukcji rodzinnej "mąż – żona". Tam jest dwójka rodziców, mam na myśli dwójkę ojców, którzy się przyjaźnią. Dzieciom często jest trudniej z takimi rozwiązaniami. Ale też trzeba pamiętać, że to jest dziecko I wojny światowej, które niesie ze sobą nerwowość tamtego czasu. To dziecko matki, która została spłodzona na kartoflisku, podczas ucieczki pod bagnetami goniących. To jest dziecko wynikłe z konfliktu, ale też z tego, co mówię, wynika, że to jest dziecko polityki świata. W takim rozumieniu on przestał rosnąć przeciwko dorosłym, nie tylko w kontekście mikro, ale też makro. Społeczno-politycznym, ale też rodzinnym, osobistym.

Blaszany Bębenek - fot. Łukasz Giza

Volker Schlöndorff wyreżyserował film w 1979 roku. Dostał Oscara i Złotą Palmę, i kilka innych nagród. To znaczy, że został zrozumiany przez swoich widzów, a świat był inny, niż jest dziś. Czy to znaczy, że "Blaszany bębenek" jest zawsze aktualny?

Myślę, że kiedy Volker Schlöndorff reżyserował "Blaszany bębenek" to Europa i duża część Niemiec jeszcze się zmagała z liczeniem strat II wojny światowej. Sam pamiętam, jak byłem młodym chłopakiem, w 70. i 80. latach dużo się mówiło o tych teoretycznych roszczeniach Niemiec do Ziem Zachodnich, do wojny. "Czterech pancernych" oglądało się, nazwijmy to, jako coś bardziej współczesnego. Günter Grass w dużym stopniu był sumieniem Niemiec. Mówił "pozwoliliście na to", "pozwoliliście na Holocaust". On się nie urodził w państwie – nazwijmy to – teoretycznym, tylko urodził się wśród konkretnych ludzi. Konkretni ludzie stworzyli II wojnę światową i jej koszmar, ale też konkretni ludzi przyzwalali na to, nie chcieli widzieć. W książce są sceny, które bardzo wyraźnie o tym mówią, chociażby wtedy, kiedy Lankes w Normandii zabija zakonnicę. I Oskar razem z Bebrą i Roswitą mówią: "wiesz, zatkaj uszy, bo będą zaraz strzelać, jak w kronice. – Tak, ojej, to jest nieprzyjemne. Może nastawimy gramofon, żeby nie słyszeć?" Duża część Niemiec nie chciała słyszeć Niemców, tego, że jest Auschwitz, jakiś Hitler. Myślę, że wtedy kiedy Volker Schlöndorff robił swój film, faszyzm pobrzmiewał od innej strony, niż od tej, od której pobrzmiewa dziś. Dzisiaj czuć jego triumfalny cambeck, do władzy. Po cichu oczywiście, bo ta władza go toleruje, ale nie idzie z nim na sztandarach. Mówi się o silnych państwach, silnych rządach, a nie mówi się wprost o swastyce, o tym, że kogoś trzeba eksterminować. Mówi się "trzeba go pomniejszyć". Ale jeśli chodzi o mechanizm, to wydaje mi się, jest jeśli nie ten sam, to bardzo podobny.

Jak to jest możliwe, że mamy ONR, że nie tylko w Polsce tolerowani są nacjonaliści? Przecież zostaliśmy inaczej wychowani przez rodziców, szkołę, prawidłowo nauczających nauczycieli historii.

Rozmawiałem z osobami, które tolerują ONR i niestety, mają kompletnie inny obraz. Myślą, że to dobra, narodowa organizacja, a przedwojenne wybryki, jak segregacja Żydów przed wojną na uczelniach, to nic wielkiego, tylko incydenty. Że ktoś sobie hajluje, że to nic strasznego. Bardzo współcześni młodzi ludzie i dojrzali, inteligenci też, bagatelizują problem faszyzmu. Raczej chcą widzieć to, że Hitler był mocnym człowiekiem, mocnym przywódcą, który doprowadził do gospodarczego rozkwitu Niemiec. To im przykrywa Holocaust, to im usprawiedliwia całe okropieństwo wojny. "On wprowadził porządek" – to są słowa, którymi się posługują. Znowu używam słowa "oni", nie chcę dzielenia, ale niestety tak to wychodzi, że ja też nie umiem tego zrozumieć. Dla mnie były pewne granice, za które nie da się myślowo wyjść. Nie da się z powrotem na poważnie rozważać faszyzmu, niestety go rozważamy. Na początku naszej rozmowy wspomniałem, że moje więzi z tą wspólnotą są coraz słabsze, to wynika z tego, że nie umiem w sobie wzbudzić, żeby utrzymać tę więź, tolerancji dla ONR. Nie umiem wzbudzić tolerancji dla pedofilii w kościele katolickim, nieszanowania praw mniejszości, niszczenia Konstytucji. Jestem głęboko zraniony tym, co się dzieje w Polsce i niestety, nie bardzo widzę szansę łatwego wyjścia z tego problemu. Bo problem, nie tak, jak za czasów mojej młodości, kiedy był PRL, tkwił tylko w rządzących i powiedzmy w zewnętrznej sile, jaką był Związek Radziecki, ale 99 procent narodu było za wolnością. Dziś tak nie jest. Dziś ci, których postrzegam jako moich przeciwników, uważają, że to oni niosą wolność. I to jest bardzo trudne.

Blaszany Bębenek - fot. Łukasz Giza

Przed wakacjami powiedział Pan, że będzie tropić kolejne sensy w książce. Na pewno wytropił Pan bardzo ważne.

Teraz, "z kapelusza" trudno mi wyliczyć wszystkie, bo "Blaszany bębenek" jest nafaszerowany wszelakimi znaczeniami, rozmaitym humorem, rozmaitymi znaczeniami politycznymi, społecznymi. Z jednej strony ma prostą konstrukcję, bo jest o dorastaniu człowieka i dorastaniu naszej Europy, czy dorastaniu świata – bolesnym i wcale niezakończonym sukcesem. W życiu i dorastaniu rzeczy, które temu towarzyszą, poprzez miłości, namiętności, ale też i relacje z bliskimi rodzicami, ze światem zewnętrznym w postaci wojny, tych sensów jest ogromnie dużo. Trudno mi wyciągnąć jeden, który jakoś zdominował nasze opowiadanie, albo był nieznany wcześniej.

Chciałby Pan na coś zabębnić?

Zabębnić na alarm. Nie będę oryginalny. Powodem wzięcia tej książki na warsztat była chęć powiedzenia "opamiętajmy się wszyscy". To, co jest ciekawe w tym wszystkim, to to, żeby nie postrzegać siebie jako człowieka absolutnie niewinnego. Bo to też się dzieje z jakiegoś powodu. Warto szukać też winy w sobie. Nie ma łatwego postrzegania Oskara Mazeratha jako dobrego dziecka, które dorosło w złym świecie, tak nie jest. Oskar, nie chcąc dorosnąć, po osiągnięciu pełnoletności bierze odpowiedzialność za swoje podłości, które czyni. To nie jest jednowymiarowe i dlatego wydaje się bardzo ciekawe. Są też ramy, które są bezpieczne.

Powiedział Pan, że to będzie wodewil. "Nadążający za Grassem". Jak Pan zamierza dać widzowi trochę rozrywki?

Potem używam porównania do "Opery za trzy grosze", która nie jest operą, jest nowoczesnym muscialem. Jednym z pierwszych. Ale forma opery jest zjawiskiem, do którego odwoływał się Kurt Weill, kompozytor. W swojej inscenizacji odwoływał się do tej formy Bertolt Brecht. Tworzymy normalny musical, z odwołaniami stylistycznymi do wodewilu. Wydawało mi się, że wodewil jest wystarczająco kuriozalny, by go połączyć z książką, że będzie silny w wyrazie. Kuriozalny z tego powodu, że z jednej strony książka mówi o rodzącym się faszyzmie, z drugiej strony jest niebywale zabawna, śmieszna. Mnóstwo muzyki jest w książce, jeśliby się wsłuchać, bębenek gra szlagiery z tamtych czasów. Jakby sobie wyobrazić, jak to rzeczywiście mogło wyglądać, to Oskar Mazerath chował się w świecie muzycznym, świecie zabawek, świecie wymyślonym. Wodewil i musical się do tego świetnie nadają. Forma musicalu jest efektownym, eleganckim opakowaniem, przykrywającym brutalność świata. I to jest naszym celem.

Wśród muzycznych inspiracji Mariusz Obijalski wymienia Toma Waitsa, Gogol Bordello i Tiger Lillies, zapowiadając dużo "przedwojennych standardów w łobuzerskich, cygańsko-jazzowych aranżacjach"...

Jest też amerykański zespół Squirrel Nut Zippers, bardzo mało znany, a był dla nas bardzo silną inspiracją. Chodziło o to, żeby w tym przedwojennym brzmieniu, które jest oparte na instrumentach dętych, na rytmach z tamtego czasu, uzyskać (…) trochę łobuzerstwa, które będzie ciekawsze dla naszej narracji, będzie po prostu bardziej nośne. Nie chodziło o to, żeby zbudować narrację na porządnej, dobrej orkiestrze, która pięknie, podobnie jak u Glenna Millera, zagra równo, ładnie i fajnie. Wydawało mi się, że sensownie będzie to nieco pobrudzić. Natomiast próby muzyczne przed nami (rozmawialiśmy 20 września – przyp. red.) i często jest tak, że scena wybiera sobie jakość muzyki i w ostatnich momentach, możemy sobie mówić, ma jeszcze skręt w tę czy tamtą stronę. Oczywiście nie mam na myśli przearanżowywania, bo na to nie ma szansy. Ale na szlify stylistyczne.

Tintamareskę, która pomoże aktorkom kreować Oskara, wykorzystuje Pan pierwszy raz. Odkrył Pan bogactwo jej możliwości?

Ma ich ogromnie dużo. Od razu, kiedy zastanawiałem się, w jaki sposób uwiarygodnić postać Oskara, pomyślałem, że potrzebna jest lalka. Nie znałem wcześniej formy tintamareski. Spotkałem się z Agatą Kucińską, zaprosiłem ją do współpracy. Tintamareska jest jej pomysłem, fenomenalnym. Użycza dłoni i twarzy prawdziwego aktora. Agata mi uświadomiła, że lalka nie wytrzymałaby trzech godzin spektaklu. Dziękuję za ten pomysł. Agata dubluje rolę z drugą znakomitą lalkarką, Kasią Pietruską. Obie są zjawiskowe. Trzymają ten spektakl w ryzach i jestem szczęśliwy z ich spotkania, bo dla mnie to jest ogromnie ciekawe: mogę wyjść ze swojego tylko musicalowego podwórka i na moment spotkać się z nieco inną formą, która jest bardzo silnie reprezentowana w tym spektaklu. Dla mnie to najciekawsza przygoda.

Piotr Sobierski wydaje książkę o Panu i Pana twórczości. Na jakim jest etapie?

Z tego, co wiem, na końcowym. Ok. 20 października ma być premiera tej książki, na którą jestem zaproszony. Poczułem się nagle ważny :)

Piotr jest mądry i dobrze zna Pana spektakle, więc nie ma o co obawiać.

Nie mam wątpliwości, choć jestem speszony, że to o mnie. Od początku staram się pomagać panu Piotrowi. To zaszczyt stać się obiektem czyjejś pracy. Mam nadzieję, że moja osoba sprosta formie, jaką jest książka.

Fot. Łukasz Giza/Teatr Muzyczny Capitol

Galeria

Zdjecie Tomek

Tomek